Nasza przygoda z Państwem Środka miała miejsce na przełomie marca i kwietnia, czyli na początku chińskiej wiosny i pod koniec pory suchej. Chengdu położone w centralnej części kraju, a zarazem blisko Tybetu, nie gwarantowało dobrej pogody. Dlatego podczas przygotowań do wyprawy drugi tydzień postanowiliśmy spędzić za południową granicą Syczuanu, blisko Birmy. W rolniczym, górskim, słonecznym i na szczęście jeszcze mało sponiewieranym industrialnie, regionie Yunnan.
Podróż z Chengdu do Lijiang trwała dwadzieścia pięć godzin i do dzisiaj na samą myśl o niej cierpną nam nogi i bolą nas plecy. Zatroskanych i przerażonych rodziców informujemy, że Zosia zniosła trasę najlepiej i bezboleśnie. Pierwsze dwanaście godzin spędziliśmy w pociągu do Panzhihua. Kupiliśmy najdroższe bilety za 286 RMB, na tzw. „miękkie kuszetki”. Gwarantowały one większy komfort niż ich twarde odpowiedniki i stanowiły finansową barierę dla „prowincjonalnych Chin”, na których zwyczaje ciągle nie byliśmy gotowi, zwłaszcza w zamkniętym przedziale. Miejsca na biletach okazały się być łóżkami w dwóch sąsiadujących kabinach, ale dzięki uprzejmości jednego z pasażerów i dobrej woli kierowniczki wagonu, akcja „zamiany miejscówek” zakończyła się sukcesem. Przedział dzieliliśmy z chińską mamą i jej pięcioletnią córeczką, dzięki czemu Zosia miała koleżankę do zabawy. I to w dodatku koleżankę całą ubraną w róże i błękity przyozdobione rysunkami Myszki Miki. Dla Mini Trapera, który lubi amerykańskie klasyki, widok piętnastu czarnych mysich główek na bluzeczkach, sweterkach, spinkach czy skarpetkach oznaczał stan dziecięcej nirwany. A my otoczeni przez terakotową armię disnejowskich myszek, dzierżąc w dłoniach plastikowe pojemniki pełne nudli, z przyjemnością patrzyliśmy jak niewinność, zabawa i pozytywne nastawienie znosi wszelkie bariery kulturowe, religijne, językowe i kulinarne.
Dworzec w Panzhihua przywitał nas rześkim porannym powietrzem i ogłuszającym krzykiem taksówkarzy, przewoźników, posiadaczy autobusów, samochodów, motorów i rykszy, którzy za wszelką cenę próbowali złapać klienta. Poczuliśmy się jak na Wall Street, na kilka minut przed zamknięciem sesji. Widok Zosi na chwilę uśmierzył rozkrzyczany tłum, po czym skierował całą jego energię w stronę naszej niewinnej trójki. Ratowaliśmy się ucieczką do najbliższego autobusu, który na nasze szczęście jechał do ??, tzn. do Lijiang. Kierowca kompletował podróżnych z przyjeżdżających pociągów, co oznaczało dodatkowe dwie godziny postoju, a następnie za 10 RMB od głowy, jechał na dworzec autobusowy. Tutaj trzeba było opuścić pokład, kupić oficjalny bilet do Lijiang za 87 RMB i ponownie wsiąść do tego samego autokaru z określonego stanowiska. Polecamy zatem przejechać z dworca kolejowego na dworzec autobusowy komunikacją miejską, a stamtąd udać się do Lijiang bezpośrednim autobusem liniowym. Będzie mniej komfortowo, ale szybciej i taniej.
Panzhihua to małe milionowe miasto, rozciągnięte w dolinie między górami na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów. Wyglądem przypomina trochę polski Wałbrzych, ale jest o jakieś tysiąc razy brzydsze i brudniejsze. Całe pokryte pyłem z pobliskich kopalń i elektrowni. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy drzew oraz krzewów oblepionych taką ilością przemysłowej sadzy. I pomyśleć, że młoda Chinka z Chengdu koniecznie nalegała, żebyśmy przynajmniej na dwa dni zatrzymali się w tym urbanistycznym potworze. Marzyliśmy żeby jak najszybciej wyjechać z duszących tumanów kurzu, umilając sobie czas nazywaniem imionami wszystkich napotkanych ciężarówek. Niestety imion starczyło na jakieś dziesięć minut, nie dlatego żebyśmy byli onomastycznymi ignorantami, ale z racji na niewyobrażalną ilość tych pojazdów. Przez pierwszą godzinę jechaliśmy praktycznie w niekończącym się kordonie wielkich, starych i dymiących samochodów. Ta niepoliczalna liczba wywrotek była wynikiem olbrzymiej ilości zakładów przemysłu wydobywczego, energetycznego i chemicznego nagromadzonych przy naszej drodze. Co skutkowało milionami metrów sześciennych pyłu, poszyciem dróg o strukturze sera szwajcarskiego i setkami samochodów z uszkodzonym podwoziem, wygiętymi felgami czy dziurawymi oponami. Jeżeli mielibyśmy obrazowo zdefiniować termin „sajgon”, to naszkicowany przed chwilą kadr najlepiej oddawałby jego znaczenie.
Lektura przewodników oraz dostępnych informacji na temat trasy z Panzhihua do Lijiang wprowadziła nas w poważny błąd. Byliśmy przygotowani na cztery godziny jazdy, a wyszło ich dziewięć z hakiem. Trasa prowadziła przez góry, często szutrowymi drogami i polegała na pokonywaniu przełęczy, czyli wjeżdżaniu na szczyty oraz zjeżdżaniu w doliny, niekończącymi się zakrętami. Krajobraz był monotonny z racji na piaskowe kolory i smutny z powodu zniszczeń wywołanych przez człowieka. To tak jakby nagle ściąć Karkonosze i na powstających wyrobiskach budować huty oraz elektrownie. Dopiero przed samym Lijiang zrobiło się zielono, czysto i naturalnie.
Kierowca wysadził nas w sporej odległości od starego miasta. Musieliśmy więc złapać taksówkę. Pierwsza próba była odmowna, druga również. Za trzecim razem Ania wpakowała się do samochodu i jasno dała do zrozumienia, że nie wysiądzie dopóki nie dojedziemy pod wskazany adres. Wrzuciliśmy toboły do bagażnika i po kilku minutach stanęliśmy pod jedną z południowych bram starówki, płacąc 7 RMB. Weszliśmy do pierwszego napotkanego hotelu, wytargowaliśmy 160 z 200 RMB za noc w bardzo przyzwoitym pokoju i padliśmy ze zmęczenia.
Witam, na początku żałuję ze nie przeczytałam opisu Waszego wyjazdu do Chin. Trafiłam na tę stronę przez globetrotera po założeniu wątku o podróży z dzieckiem w Chinach. My zrobiliśmy trochę inną trasę (2 i pół tygodnia): Warszawa-Pekin-Luoyang (groty Longmen)-X’ian (terakotowa armia)-3 dniowy rejs chińskim statkiem po Jangcy zakończony oglądaniem tamy trzech przełomów- Shanghai-Warszawa. Lecieliśmy Aerofłotem i mam bardzo pozytywne wrażenia z podróży tymi liniami lotniczymi. Nasza mała jest starsza bo ma prawie 7 lat a i tak świetnie sobie dawała radę w Chinach i rzecz jasna wzbudzała zainteresowanie.Najgorzej było z jedzeniem bo ona z natury jest niejadkiem i nie za bardzo smakowała jej kuchnia chińska. Mieliśmy przewodnik po Chinach ze sobą ale w Chinach kupiliśmy chińskiego prepaida żeby mieć dostęp do internetu i na bieżąco szukaliśmy i rezerwowaliśmy noclegi przez internet no i szukając hosteli posługiwaliśmy GPS’em.. Co do porozumiewania się po ang to racja-problemy z tym mieliśmy również ale w skrajnych przypadkach posługiwaliśmy się Translator google. A poza tym bilety rezerwowaliśmy przy pomocy obsługi w hostelach. Nie narzekam na komunikację po podróżowało nam się wygodnie aczkolwiek Armaggedon na dworcach kolejowych nie do opisania 9zwłaszcza w Pekinie) to trzeba po prostu przeżyć:) my byliśmy w czerwcu więc było dosyć gorąco aczkolwiek podczas naszego rejsu po Jangcy dwa razy padał deszcz. Miasta-molochy nie zachęcające aczkolwiek najgorszy chyba był Pekin jak dla mnie. A poza tym bardzo miło wspominam te wyprawę. Ale fakt tłumy zwłaszcza w godzinach szczytu w metrze czy na dworcach straszne i ci wiecznie pchający się ludzie:) do przeżycia w sumie ale następnym razem wolałabym już raczej skoncentrować się na prowincji a nie miastach. Na koniec bardzo fajny pomysł z tym blogiem i w wolnej chwili poczytam o innych miejscach. Mi się marzy teraz wyprawa na Kubę:) Pozdrawiam serdecznie
Doroto wielkie dzięki za komentarz i wypowiedź na globtroterze. Dobrze, że nie przeczytałaś artykułu przed Waszym wyjazdem ponieważ jeszcze go nie było:) Zazdrościmy Wam Trzech Przełomów i Terakotowej Armii. Jak te Przełomy wyglądają? Ponieważ wielu turystów twierdzi, że po zbudowaniu tamy i podniesieniu poziomu wody nie robią już jakiegoś wyjątkowego wrażenia.
Nie wiem jak Wy, ale my po Chinach rozczytujemy się w tym kraju (jak nie czytałaś polecam Troosta „Zagubiony w Chinach” – recenzja w naszej „Bibliotece”). To jakaś jedna wielka tajemnica. Oczywiście obowiązkowo chcemy tam wrócić. Ale to na razie melodia przyszłości. O Kubie też myślimy, jednak ciągle za nami chodzi Malezja, więc w przyszłym roku (już w „4”) pewnie obierzemy południowo-wschodni kierunek.
Pozdrawiam:)
co prawda nie byłam w Malezji ale polecam Tajlandię jeżeli chodzi o wyprawę z dziećmi bo można odpocząć sobie na jakiejś fajnej wysepce z piękną plażą i cudowną wodą:) a poza tym atrakcje takie jak: przejażdżka na słoniu, oglądanie małpek, orchidei etc. w każdym nawet guesthouse w jakim się nocuje jest spora masa propozycji różnorakich wycieczek.
A wracając do Chin to zapewne przełomy wyglądały wspaniale przed wybudowaniem tamy (woda podniosła się powyżej 100 m) ale moim zdaniem i tak warto je zobaczyć. A sama tamę można podziwiać z oddali. A co do Terakotowej Armii to moim zdaniem również warto ją zobaczyć (my wykupiliśmy sobie wycieczkę z hostelu z przewodniczką i w ten sposób zwiedzaliśmy tę atrakcję; dodatkowy plus bo można poznać innych turystów i mi szczególnie miło rozmawiało się z Amerykanami). Figurek żołnierzy z Terakotowej Armii jest mnóstwo i różnią się one od siebie.Atrakcją może trochę nietypową jest również staruszek (jeden z „odkrywców” Terakotowej Armii), który rozdaje autografy na zakupionych w sklepiku książkach o Terakotowej Armii. Kupiłam taką książkę z autografem mężowi bo akurat przypadały jego urodziny podczas naszej podróży:) A co do książek o Chinach to kupiłam trzy: Liao Yiwu: Prowadzący umarłych (Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych), Gao Ertai : W poszukiwaniu ojczyzny. Wspomnienia z chińskiego obozu pracy oraz….Beaty Pawlikowskiej: Blondynka w Chinach. Do tej ostatniej książki nie byłam przekonana ale urzekły mnie ładne zdjęcia no i zachęciły opisy dotyczące herbatki chińskiej. Będąc w Pekinie wstąpiliśmy do Tea House i zakupiliśmy cztery paczki herbaty chińskiej, którą teraz popijam w pracy aczkolwiek żadną koneserką herbaty nie jestem:) Pozdrawiam
Dzięki za nowe „chińskie” tytuły. Myślę, ze w duchu dwóch pierwszych napisana jest inna warta przeczytania książka – Jung Chang „Dzikie łabędzie. Trzy córy Chin”, o przemianach, które zaszły w ostatnim stuleciu z punktu widzenia trzech pokoleń. Herbatę oczywiście też piliśmy, ale najbardziej zaskoczyło nas dobre chińskie wino i kawa w Lijiang.
O Tajalandii oczywiście również myśleliśmy i jeżeli Malezja nie dopisze pewnie wylądujemy w Bangkoku. Jeżeli tak rzeczywiście będzie na pewno zgłosimy się po info:)
Pozdrawiamy z deszczowej Brukseli, w której nota bene mieszkamy.
A ja pozdrawiam z Warszawy pochmurnej raczej. A właśnie w Brukseli byłam tylko raz i tylko dwa dni:))) a co do Tajlandii to byłam tam 5 lat temu ale przypomne sobie w razie potrzeby.
Doroto, jak będziesz(cie) w Belgii czy w Brukseli chętnie posłużmy za przewodników po ciekawych miejscach. Chociaż to mały kraj, ma całkiem sporo miłych zakątków. À bientôt!
dziękuje za chęć pomocy w zwiedzaniu Brukseli:) a wolnej chwili zachęcam do lektury mojego lekkiego artykuliku w gazetce branżowej dotyczącego naszej podroży po USA (tez z dzieckiem) zatytułowanym: Yes We Did:) (przedostatni artykuł) Pozdrawiam
http://www.oirpwarszawa.pl/pdf/116.pdf
witam,
trafiam tu przez Globtrotera – tez mnie interesuje wyjazd z dzieckiem(dziecmi) do Chin, wiec wspaniale, ze takie informacje sa dostepne :). Niemniej teraz tylko o ksiazce Liao Yiwu: Prowadzący umarłych … wlasnie ja czytam i polecam. Chociaz przerazaja mnie te opowiesci prawdziwe …… coz za kraj, coz za kraj …..
Bloga wpisuje do „moich ulubionych” i bede sledzic Wasze kolejne relacje z wakacji z duzym zainteresowaniem :)
Magdo, witamy na Mini Traperze
Chiny… trzeba tam pojechać. Wszystko co przeczytasz i usłyszysz jest prawdą. Ale na miejscu i tak okaże się, że Chiny są… inne, dziwne, egzotyczne, wyjątkowe i straszne. Ten kraj nie pasuje do żadnych szablonów. Byłem trochę w Korei Płd., przez jakiś czas mieszkałem z Japończykami, ale Chiny… to całkowicie inna bajka.
A ponieważ o książce Liao Yiwu pisała już Dorota we wcześniejszych postach, właśnie ją zamawiam i biorę się za lekturę.
Dzięki za „ulubione” – Mini Traper też Cię lubi:)
Jestem bardzo ciekawa Twojej opinii po lekturze tej pozycji – mnie poki co „przeraza” – po przeczytaniu kilku pierwszych rozdzialow powiedzialam do meza „jak to dobrze, ze nie urodzilismy sie w Chinach” :)))). A jednak jest cos takiego w tej ksiazce, ze przyciaga … domyslam sie zatem, ze na takiej samej zasadzie przyciagaja same Chiny …
Musze chyba wreszcie przyjac jedno z wielu zaproszen na konferencje, ktorymi mnie Chiny wabia i wreszcie sie tam wybrac.
Poki co inne zakatki naszego globu mnie zauroczyly, na przyklad Syberia, Galapagos czy dzungla amazonska – ja sam widzis daleko mi poki co do Chin ale kto wie :)
Gratuluje pomyslu na super bloga. Sliczna macie coreczke. Wspaniala sprawa, ze juz tyle doswiadczyla jesli chodzi o podrozowanie – zostaje to pozniej na cale zycie.
Pozdrawiam, Magda
Jak tylko przebrnę przez „Umarłych…” podzielę się opiniami w „Bibliotece”. Oczywiście Chiny mogą poczekać, ale nie za długo, żebyś nie pojechała oglądać już tylko samych kopalń, elektrowni i oświetlonych biurowców:)
Syberia i Amazonia powiadasz Magdo. Marzyłem kiedyś o spływie kajakowym syberyjskimi rzekami, podobno poezja! A tak na marginesie, jak się zwiedza Syberię? Czy tylko chodzi się po tundrze? Czy np. Syberia, to tylko Bajkał? Jest tam bardzo zimno? Jak wygląda baza noclegowa? Czy są jakieś szlaki turystyczne? Skrobnij coś, jak znajdziesz chwilę.
Zosia dziękuje za komplement, a nam miło że „szwendasz” się po Mini Traperze:) Jeszcze dużo pracy na blogu, bo przez te trzy lata nazbierało się sporo tych wyjazdów, ale powoli będziemy zapełniać „literacki plecak” Mini Trapera.
Pozdrawiam, Arek
Cudowne miejsca:) Wasze zdjęcia robią wrażenie:) Pozdrawiam
cudowne miejsce:) koniecznie muszę się tam wybrać:)
Arku, cudnie, ze trafiłam na Twoją relację, bo wybieramy się we wrześniu, póki co plany bardzo niesprecyzowane, nawet biletów nie mamy, więc chłonę wiedzę :)
Pozdrawiam
Czy mozecie cos napisac o zakupach codziennych dla dzieci- chodzi mi o jedzenie np. w sloiczkach, pampersy itp. Czy sa dostepne tak, jak u nas? Czy szcespiliscie waszego malucha przed wyjazdem na cos?
Pozdrawiam
My wlasnie zabukowalismy Chiny :)
Magdo, w miastach na pewno wszystko dostaniecie. Jeśli jednak wybieracie się w bardziej dzikie tereny to radzę wcześniej się zaopatrzyć. W Lijiang mieliśmy na przykład problem ze znalezieniem większego rozmiaru pieluch, więc Zosia chodziła w ciasnych rozmiarach. Co do słoiczków – nie wiem, bo Zosia już jadła normalne posiłki, ale przypuszczam, że reguła jest podobna. Dla Was natomiast jeśli jesteście amatorami kawy to polecam zabrać mały słoiczek, bo tego nam często brakowało (szczególnie na śniadaniu w hotelu).