Samochód zatrzymuje się przy zjeździe z autostrady. -- Musicie iść tędy, pokazuje ręką kierowca. -- Ale tutaj nie ma chodnika! Przecież to jest autostrada! -- Tędy, a tam jest autobus. Wysiadamy, rozkładamy wózek i kontynuujemy naszą podróż z dzieckiem w asyście rozpędzonych samochodów. „Ni hao!” Witamy w Chinach!
Trudno jest pisać o Chinach. Miliony kilometrów kwadratowych, bogactwo tradycji, długowieczność kultury, różnorodność kuchni, języki, przyroda, przemysł i nieprzebrane tłumy na ulicach nakazują dużą ostrożność w wyciąganiu pochopnych spostrzeżeń i wniosków. Chin nie można zgeneralizować ponieważ Tybet to nie to samo co Hebei, w Kantonie nie używa się mandaryńskiego, a kurczak w Chengdu smakuje zupełnie inaczej niż w Szanghaju.
Jednak jeszcze trudniej jest nie pisać o Chinach. Bo to niemożliwe, zamknąć Chiny w sobie, zobaczyć je i zapomnieć. Niemożliwe, aby przejść bez emocji pomiędzy pomnikami stojącego Mao i świątyniami siedzącego Buddy lub pomiędzy zielonymi polami ryżu i czarnymi kominami elektrowni. Chiny zachwycają, urzekają, denerwują, przerażają i dlatego nie pozostają obojętne. Pamiętasz ich smak, czujesz ich smog i wiesz, że chociaż nie chciałbyś do nich wrócić one i tak, wcześniej czy później, upomną się o Ciebie.
Nic nie wskazywało na to, że rok 2012 zabierze nas do Państwa Środka. Marzyła nam się raczej Malezja, południowe Karaiby, wyspa Réunion lub pustynna Ghardaia. Cóż, kiedy przespaliśmy promocje, zniechęciła nas turystyczna flauta i odstraszyły zbrojne konflikty. Postanowiliśmy zatem pozostać w Brukseli. I wtedy Ania niechcący przejrzała internet, w którym KLM rozpoczął promocję lotów do Chengdu. Kilka kliknięć myszką i już jako pierwsi szliśmy długim rękawem, łączącym amsterdamskie lotnisko Schiphol z potężnym Boeingiem 747-400. Królewskie linie lotnicze z honorami potraktowały jedyną w kolejce rodzinę z dzieckiem i puściły nas przodem, mianując przy okazji Mini Trapera tytułem VISP -- Very Important Small Person.
Jedenaście godzin w asyście smacznych posiłków, dobrego kina i miłej obsługi „przeleciało odrzutowo”. Ani się obejrzeliśmy, a już nasze stopy wędrowały po socjalistycznej wykładzinie lotniska w Chengdu, mającej w sobie coś z gabinetu sekretarza partii, plam rozlanej kawy i zapachu stylonowych skarpet. Stanęliśmy w długiej kolejce i przeskanowani przez zimne spojrzenie młodego oficera przedostaliśmy się na drugą stronę „muru”. Byliśmy w ChRL.
Świat na zewnątrz hali przylotów przypominał gigantyczną paradę na cześć św. Patryka -- morze ludzkich głów i tysiące zielonych volkswagenów z napisem „taxi”. Tym razem z żadnej nie skorzystaliśmy, ponieważ miejski autobus 303 już szykował się do odjazdu. Krótki dialog w migowym mandaryńskim, czyli dwa palce jak dwa bilety, i za 2 RMB (Juany, Renminbi) wyruszyliśmy na spotkanie z dziesięciomilionowym Chengdu.
Wszystko wyglądało bardzo znajomo: obwodnice, estakady, osiedla, salony samochodowe, hipermarkety, a jednak nigdzie wcześniej nie czuliśmy się tak egzotycznie, dziwnie, obco i niepewnie. Chiny, które nas przywitały to nieskończone multiplikacje krakowskiej Nowej Huty, warszawskiego Ursynowa, gdańskiego Przymorza czy toruńskiego Rubinkowa tyle, że wyższe, bardziej ponure i ściśnięte do granic możliwości, to rzeczywiste miliony przechodniów, skuterów oraz innych jednośladów, to niemilknące klaksony na zakorkowanych autostradach, a w końcu to słowa i znaki, w których nie można wyłapać, zrozumieć ani zobaczyć jakiegokolwiek znajomego dźwięku lub wyrazu. Ale, co dziwne, te klaustrofobiczne Chiny zahipnotyzowały nas swoją odmiennością. Nie pasowały do żadnych wcześniej znanych nam standardów przez co, na swój sposób, były intrygujące i wyjątkowe.
Wysiedliśmy na ostatnim przystanku przy hotelu Minshan, zgodnie z instrukcją zawartą w przewodniku Routard i dopiero wtedy dotarło do nas, że jesteśmy w Chinach. Miliony przechodniów w najróżniejszym wieku, uśmiechających się do zmęczonej Zosi i zero odpowiedzi na nasze angielskie, francuskie, włoskie czy polskie pytania: „Jak dojść do hotelu?”. Rozpoczęliśmy więc plan B, pod tytułem: „wskaż drogę na mapie”. Niestety, Chińczycy nie korzystają z kartograficznych wynalazków i już po chwili Ania miała iść w prawo, ja w lewo, a Zosia za nami. Inna sprawa, że mapy „made in China”, przedstawiają sieć ulic w sposób dosyć swobodny, niekoniecznie zgodny z rzeczywistością. Pozostał nam zatem plan awaryjny z dużym policjantem w tle. Stróż porządku popatrzył na nas, na mapę, na nazwę hostelu i przeciął ręką powietrze w kierunku północno-zachodnim, mówiąc prawdopodobnie po chińsku: „Tam!”. Rozpoczęliśmy naszą pierwszą wędrówkę po syczuańskiej stolicy.
Idąc, staraliśmy się jak najwięcej zapamiętać oraz w miarę możliwości przenieść charakterystyczne punkty na plan miasta. W końcu po jakiejś godzinie „szwendania” udało nam się dotrzeć za plastikową kotarę biura Sam’s Guesthouse Chengdu youth hostel przy Shanxi Jie, 130. Byliśmy na miejscu! Pokój nr 2007 mieścił się na zapleczu domu herbaty w siedemnastowiecznym budynku z przyjemnym ogrodem. Miał łóżko mogące pomieścić naszą trójkę, niedomykające się okna, kilkunastoletni nikotynowy osad na ścianach i co najważniejsze, klasyczną muszlę klozetową z klapą. Biorąc pod uwagę wielomilionową metropolię, powiedzmy, że był warty wytargowanych przez nas 135 RMB, z wymaganych 180 RMB za noc.
Z pierwszego dnia zapamiętaliśmy Chiny pełne umundurowanych strażników stojących przed hotelami, parkingami i bankami, Chiny obsesyjnie sprawdzające dokumenty tożsamości, pobierające zaliczki za klucz i suszarkę do włosów, myjące ogromny miejski plac ryżowymi szczotkami, przytłaczające potężnymi salonami mody i konstrukcjami stalowych żurawi, duszące smogiem oraz karmiące przepysznym kurczakiem po syczuańsku Gong Pao i wieprzowiną z serem tofu. Natomiast z pierwszej nocy utkwiła nam w pamięci chińska batalia z przemęczoną i objedzoną Zosią, zakończona poprawnym politycznie dialogiem: -- A gdzie jest Maus? – Mao. Mao córeczko! On jest wszędzie.
Witam, na początku żałuję ze nie przeczytałam opisu Waszego wyjazdu do Chin. Trafiłam na tę stronę przez globetrotera po założeniu wątku o podróży z dzieckiem w Chinach. My zrobiliśmy trochę inną trasę (2 i pół tygodnia): Warszawa-Pekin-Luoyang (groty Longmen)-X’ian (terakotowa armia)-3 dniowy rejs chińskim statkiem po Jangcy zakończony oglądaniem tamy trzech przełomów- Shanghai-Warszawa. Lecieliśmy Aerofłotem i mam bardzo pozytywne wrażenia z podróży tymi liniami lotniczymi. Nasza mała jest starsza bo ma prawie 7 lat a i tak świetnie sobie dawała radę w Chinach i rzecz jasna wzbudzała zainteresowanie.Najgorzej było z jedzeniem bo ona z natury jest niejadkiem i nie za bardzo smakowała jej kuchnia chińska. Mieliśmy przewodnik po Chinach ze sobą ale w Chinach kupiliśmy chińskiego prepaida żeby mieć dostęp do internetu i na bieżąco szukaliśmy i rezerwowaliśmy noclegi przez internet no i szukając hosteli posługiwaliśmy GPS’em.. Co do porozumiewania się po ang to racja-problemy z tym mieliśmy również ale w skrajnych przypadkach posługiwaliśmy się Translator google. A poza tym bilety rezerwowaliśmy przy pomocy obsługi w hostelach. Nie narzekam na komunikację po podróżowało nam się wygodnie aczkolwiek Armaggedon na dworcach kolejowych nie do opisania 9zwłaszcza w Pekinie) to trzeba po prostu przeżyć:) my byliśmy w czerwcu więc było dosyć gorąco aczkolwiek podczas naszego rejsu po Jangcy dwa razy padał deszcz. Miasta-molochy nie zachęcające aczkolwiek najgorszy chyba był Pekin jak dla mnie. A poza tym bardzo miło wspominam te wyprawę. Ale fakt tłumy zwłaszcza w godzinach szczytu w metrze czy na dworcach straszne i ci wiecznie pchający się ludzie:) do przeżycia w sumie ale następnym razem wolałabym już raczej skoncentrować się na prowincji a nie miastach. Na koniec bardzo fajny pomysł z tym blogiem i w wolnej chwili poczytam o innych miejscach. Mi się marzy teraz wyprawa na Kubę:) Pozdrawiam serdecznie
Doroto wielkie dzięki za komentarz i wypowiedź na globtroterze. Dobrze, że nie przeczytałaś artykułu przed Waszym wyjazdem ponieważ jeszcze go nie było:) Zazdrościmy Wam Trzech Przełomów i Terakotowej Armii. Jak te Przełomy wyglądają? Ponieważ wielu turystów twierdzi, że po zbudowaniu tamy i podniesieniu poziomu wody nie robią już jakiegoś wyjątkowego wrażenia.
Nie wiem jak Wy, ale my po Chinach rozczytujemy się w tym kraju (jak nie czytałaś polecam Troosta „Zagubiony w Chinach” – recenzja w naszej „Bibliotece”). To jakaś jedna wielka tajemnica. Oczywiście obowiązkowo chcemy tam wrócić. Ale to na razie melodia przyszłości. O Kubie też myślimy, jednak ciągle za nami chodzi Malezja, więc w przyszłym roku (już w „4”) pewnie obierzemy południowo-wschodni kierunek.
Pozdrawiam:)
co prawda nie byłam w Malezji ale polecam Tajlandię jeżeli chodzi o wyprawę z dziećmi bo można odpocząć sobie na jakiejś fajnej wysepce z piękną plażą i cudowną wodą:) a poza tym atrakcje takie jak: przejażdżka na słoniu, oglądanie małpek, orchidei etc. w każdym nawet guesthouse w jakim się nocuje jest spora masa propozycji różnorakich wycieczek.
A wracając do Chin to zapewne przełomy wyglądały wspaniale przed wybudowaniem tamy (woda podniosła się powyżej 100 m) ale moim zdaniem i tak warto je zobaczyć. A sama tamę można podziwiać z oddali. A co do Terakotowej Armii to moim zdaniem również warto ją zobaczyć (my wykupiliśmy sobie wycieczkę z hostelu z przewodniczką i w ten sposób zwiedzaliśmy tę atrakcję; dodatkowy plus bo można poznać innych turystów i mi szczególnie miło rozmawiało się z Amerykanami). Figurek żołnierzy z Terakotowej Armii jest mnóstwo i różnią się one od siebie.Atrakcją może trochę nietypową jest również staruszek (jeden z „odkrywców” Terakotowej Armii), który rozdaje autografy na zakupionych w sklepiku książkach o Terakotowej Armii. Kupiłam taką książkę z autografem mężowi bo akurat przypadały jego urodziny podczas naszej podróży:) A co do książek o Chinach to kupiłam trzy: Liao Yiwu: Prowadzący umarłych (Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych), Gao Ertai : W poszukiwaniu ojczyzny. Wspomnienia z chińskiego obozu pracy oraz….Beaty Pawlikowskiej: Blondynka w Chinach. Do tej ostatniej książki nie byłam przekonana ale urzekły mnie ładne zdjęcia no i zachęciły opisy dotyczące herbatki chińskiej. Będąc w Pekinie wstąpiliśmy do Tea House i zakupiliśmy cztery paczki herbaty chińskiej, którą teraz popijam w pracy aczkolwiek żadną koneserką herbaty nie jestem:) Pozdrawiam
Dzięki za nowe „chińskie” tytuły. Myślę, ze w duchu dwóch pierwszych napisana jest inna warta przeczytania książka – Jung Chang „Dzikie łabędzie. Trzy córy Chin”, o przemianach, które zaszły w ostatnim stuleciu z punktu widzenia trzech pokoleń. Herbatę oczywiście też piliśmy, ale najbardziej zaskoczyło nas dobre chińskie wino i kawa w Lijiang.
O Tajalandii oczywiście również myśleliśmy i jeżeli Malezja nie dopisze pewnie wylądujemy w Bangkoku. Jeżeli tak rzeczywiście będzie na pewno zgłosimy się po info:)
Pozdrawiamy z deszczowej Brukseli, w której nota bene mieszkamy.
A ja pozdrawiam z Warszawy pochmurnej raczej. A właśnie w Brukseli byłam tylko raz i tylko dwa dni:))) a co do Tajlandii to byłam tam 5 lat temu ale przypomne sobie w razie potrzeby.
Doroto, jak będziesz(cie) w Belgii czy w Brukseli chętnie posłużmy za przewodników po ciekawych miejscach. Chociaż to mały kraj, ma całkiem sporo miłych zakątków. À bientôt!
dziękuje za chęć pomocy w zwiedzaniu Brukseli:) a wolnej chwili zachęcam do lektury mojego lekkiego artykuliku w gazetce branżowej dotyczącego naszej podroży po USA (tez z dzieckiem) zatytułowanym: Yes We Did:) (przedostatni artykuł) Pozdrawiam
http://www.oirpwarszawa.pl/pdf/116.pdf
witam,
trafiam tu przez Globtrotera – tez mnie interesuje wyjazd z dzieckiem(dziecmi) do Chin, wiec wspaniale, ze takie informacje sa dostepne :). Niemniej teraz tylko o ksiazce Liao Yiwu: Prowadzący umarłych … wlasnie ja czytam i polecam. Chociaz przerazaja mnie te opowiesci prawdziwe …… coz za kraj, coz za kraj …..
Bloga wpisuje do „moich ulubionych” i bede sledzic Wasze kolejne relacje z wakacji z duzym zainteresowaniem :)
Magdo, witamy na Mini Traperze
Chiny… trzeba tam pojechać. Wszystko co przeczytasz i usłyszysz jest prawdą. Ale na miejscu i tak okaże się, że Chiny są… inne, dziwne, egzotyczne, wyjątkowe i straszne. Ten kraj nie pasuje do żadnych szablonów. Byłem trochę w Korei Płd., przez jakiś czas mieszkałem z Japończykami, ale Chiny… to całkowicie inna bajka.
A ponieważ o książce Liao Yiwu pisała już Dorota we wcześniejszych postach, właśnie ją zamawiam i biorę się za lekturę.
Dzięki za „ulubione” – Mini Traper też Cię lubi:)
Jestem bardzo ciekawa Twojej opinii po lekturze tej pozycji – mnie poki co „przeraza” – po przeczytaniu kilku pierwszych rozdzialow powiedzialam do meza „jak to dobrze, ze nie urodzilismy sie w Chinach” :)))). A jednak jest cos takiego w tej ksiazce, ze przyciaga … domyslam sie zatem, ze na takiej samej zasadzie przyciagaja same Chiny …
Musze chyba wreszcie przyjac jedno z wielu zaproszen na konferencje, ktorymi mnie Chiny wabia i wreszcie sie tam wybrac.
Poki co inne zakatki naszego globu mnie zauroczyly, na przyklad Syberia, Galapagos czy dzungla amazonska – ja sam widzis daleko mi poki co do Chin ale kto wie :)
Gratuluje pomyslu na super bloga. Sliczna macie coreczke. Wspaniala sprawa, ze juz tyle doswiadczyla jesli chodzi o podrozowanie – zostaje to pozniej na cale zycie.
Pozdrawiam, Magda
Jak tylko przebrnę przez „Umarłych…” podzielę się opiniami w „Bibliotece”. Oczywiście Chiny mogą poczekać, ale nie za długo, żebyś nie pojechała oglądać już tylko samych kopalń, elektrowni i oświetlonych biurowców:)
Syberia i Amazonia powiadasz Magdo. Marzyłem kiedyś o spływie kajakowym syberyjskimi rzekami, podobno poezja! A tak na marginesie, jak się zwiedza Syberię? Czy tylko chodzi się po tundrze? Czy np. Syberia, to tylko Bajkał? Jest tam bardzo zimno? Jak wygląda baza noclegowa? Czy są jakieś szlaki turystyczne? Skrobnij coś, jak znajdziesz chwilę.
Zosia dziękuje za komplement, a nam miło że „szwendasz” się po Mini Traperze:) Jeszcze dużo pracy na blogu, bo przez te trzy lata nazbierało się sporo tych wyjazdów, ale powoli będziemy zapełniać „literacki plecak” Mini Trapera.
Pozdrawiam, Arek
Cudowne miejsca:) Wasze zdjęcia robią wrażenie:) Pozdrawiam
cudowne miejsce:) koniecznie muszę się tam wybrać:)
Arku, cudnie, ze trafiłam na Twoją relację, bo wybieramy się we wrześniu, póki co plany bardzo niesprecyzowane, nawet biletów nie mamy, więc chłonę wiedzę :)
Pozdrawiam
Czy mozecie cos napisac o zakupach codziennych dla dzieci- chodzi mi o jedzenie np. w sloiczkach, pampersy itp. Czy sa dostepne tak, jak u nas? Czy szcespiliscie waszego malucha przed wyjazdem na cos?
Pozdrawiam
My wlasnie zabukowalismy Chiny :)
Magdo, w miastach na pewno wszystko dostaniecie. Jeśli jednak wybieracie się w bardziej dzikie tereny to radzę wcześniej się zaopatrzyć. W Lijiang mieliśmy na przykład problem ze znalezieniem większego rozmiaru pieluch, więc Zosia chodziła w ciasnych rozmiarach. Co do słoiczków – nie wiem, bo Zosia już jadła normalne posiłki, ale przypuszczam, że reguła jest podobna. Dla Was natomiast jeśli jesteście amatorami kawy to polecam zabrać mały słoiczek, bo tego nam często brakowało (szczególnie na śniadaniu w hotelu).