Trasa z Playa Hermosa do La Fortuna przebiegła bardzo sprawnie. 150 kilometrów pokonaliśmy w 7 godzin, notując trzy przesiadki: Liberia – Cañas – Tilarán. Zapłaciliśmy 10 325 Colones czyli około 21 $ (500 colones =± 1 dolar), co oznacza, że było to o 160 $ mniej od podróżowania czerwoną taksówką.
Atmosfera w autobusach lokalnych przypomina wiejskie targi. Jest głośno i tłoczno z dużą rotacją klientów i bogatym wachlarzem zapachów. Jednak Zosi wcale to nie przeszkadzało w odprężających drzemkach. Wystarczyły kolana mamy, lekki bawełniany kocyk, a w chwilach przebudzeń duża autokarowa szyba, pasące się konie i niezastąpiony soczek jabłkowy. Na miejscu zameldowaliśmy się o godz. 16:00. Pewnie można by było o kilka godzin szybciej, z Tilarán do La Fortuna jest tylko 30 kilometrów, ale czynny i nieobliczalny wulkan Arenal wymusza jazdę w bezpiecznej odległości, czyli z drugiej strony sztucznego jeziora o tej samej nazwie.
„Fortuna” oznacza majątek, los, szczęście i jako nazwa świetnie pasuje do miejscowości położonej u stóp czynnego wulkanu. Arenal jest naturalnym majątkiem Fortuńczyków, każdego dnia stanowi o ich losie i pozwala im szczęśliwie doczekać wieczora pośród złowrogo unoszącego się dymu. Nam La Fortuna kojarzyć się będzie dodatkowo z życzliwą i pełną energii „ciocią” Melanią, właścicielką hotelu Vista del Cerro. Polecamy ich stronę internetową nie tylko z racji na jakość usług, ale również ze względu na „Galerię foto”, w której kilka zdjęć pochodzi spod ręki Ani.
Wtorek spędziliśmy na lądzie i na wodzie. Chmury szczelnie okrywające Arenal skutecznie odwiodły nas od wspinaczki na wulkan i wysłały do rezerwatu Caño Negro, sąsiadującego z Nikaraguą. Droga wiodła przez najbardziej rolnicze obszary Kostaryki, odsłaniając przed nami niekończące się plantacje trzciny cukrowej, bananów i ananasów oraz sady z owocami pomarańczy i mango. W międzyczasie zahaczyliśmy o kolonię legwanów leniwie rozłożonych na przydrożnych drzewach, które Zosia zachęcała do większej aktywności. Na szczęście bez wzajemności ze strony gadów.
W samo południe przesiedliśmy się z busa na kolorową barkę i ruszyliśmy w górę rzeki Frío. Przed nami ukazała się Kostaryka jakiej szukaliśmy, pełna kajmanów, wyjców płaszczowych, bazyliszków, nietoperzy, motyli, leniwców, małpek kapucynek, czapli, kolibrów i olbrzymiej liczby ptaków, które widzieliśmy po raz pierwszy w życiu.
Nasza córka przewidywalnie wybrała gady, tym razem zapraszając na łódkę dwumetrowego kajmana, natomiast Ania czując fotograficzną adrenalinę próbowała w teleobiektywie uchwycić wszystkie egzotyczne szczegóły. Czuliśmy się jak na planie dokumentu rodem z National Geographic. Pełni fruwających, pełzających i skaczących wrażeń postanowiliśmy wieczór spędzić w gorących źródłach wulkanu Arenal. Spa Baldi Hot Springs przyjęło nas ciepło, a nawet gorąco i pozwoliło zregenerować siły na kolejny dzień.
Ranek powitał nas deszczem i czarnymi chmurami. Mieliśmy jednak nadzieję na większą aktywność słońca, żeby choć przez chwilę zobaczyć zakapturzony krater. Po porannym „gallo pinto”, czyli omlecie z fasolą, spróbowaliśmy złapać transport pod Arenal. W Kostaryce machanie kciukiem nad rozgrzanym asfaltem grozi zapaleniem ścięgna zginacza, ale przy odrobinie szczęścia można zatrzymać na przykład autobus liniowy. Nasz jechał do Tilarán i za 3$ podwiózł nas na przystanek Observatorio Lodge u podnóża wulkanu. Mając jakieś cztery kilometry do przejścia, postanowiliśmy wypróbować nosidełko ERGObaby „Sport Carrier”. Rewelacja! Wygodne dla rodzica i malucha, w miarę przewiewne, a co najważniejsze nie obciążające bagażu.
Wejście na wulkan rozpoczęliśmy w Parku Narodowym Arenal. Nie odbyło się bez problemów. Ticos (Kostarykańczycy) panicznie boją się studolarówek i nie przyjmują ich w większości punktów handlowych lub usługowych. Tym razem łysiejący prezydent Franklin nie wzbudził zaufania u strażnika parku, a to oznaczało, że mając tylko 100$ nie mamy pieniędzy. Potrzebna była krótka konfrontacja i kompromis, po których w dalszą drogę wyruszyliśmy za wszystkie wysypane z kieszeni drobniaki. Pod komin kratera prowadzi szlak lawy wyrzuconej w 1968 roku. Nic ekscytującego, poza pięknymi widokami na jezioro Arenal i informacją o ryzyku erupcji. Zosię najbardziej zaciekawiły trasy transportowe mrówek, przez co obecnie każda napotkana mrówka jest synonimem Kostaryki. Popatrzyliśmy na górę, pstryknęliśmy kilka fotek i uzupełniwszy niedobór CO2 udaliśmy się z powrotem. Tym razem do hotelu podwiózł nas duet włosko-portugalski zakochany w Indiach i lekko zniesmaczony miniaturyzacją góry wulkanicznej. Faktycznie do Wezuwiusza i Pico Arenal potrzebuje kilkuset metrów, ale jak dla nas okazał się całkiem wystarczający. My zresztą też przypadliśmy mu do gustu, ponieważ na pożegnanie na chwilę wyłonił się zza gęstych chmur i lekko pyknął czarnym dymem.
Męcząca wędrówka domagała się odpoczynku. Z pomocą przyszła nam przepyszna kuchnia peruwiańska w sąsiedztwie hotelu, relaksacyjny spacer w Ecocentro Danaus oraz orzeźwiająca kąpiel w hotelowym basenie. Zosia zaprzyjaźniła się z panamską koleżanką Ginama, a my odświeżyliśmy znajomość z dobrze znaną torbą podróżną co oznaczało, że La Fortuna „szczęśliwie” dobiegła końca i wędrowna codzienność wzywa nas na kolejną przygodę. Tym razem w kostarykańskie góry.
Fajny tekst, ale zdjecia jeszcze lepsze ;-))))
Dzięki:) To zasługa (imienniczki) mojej Ani, no i oczywiście zielonej Kostaryki.
Bardzo mi się podoba, że dodajecie do relacji z podróży informacje praktyczne – jak kiedyś będziemy planować Bardzo Dalekie Wyprawy, na pewno skorzystamy!