Chcieliśmy zwiedzić Normandię, aby doświadczyć światła. Tego samego, które w 1872 roku pomogło Claudowi Monet namalować wrażenie-impresję wschodu słońca w Havre i zapoczątkować nowy kierunek w sztuce. Niestety, prozaiczny brak wolnych miejsc zmusił nas do odłożenia wizyty w krainie impresjonistów, dzięki czemu Mini Traper natrafił na prawdziwe mini miasto.
Mieliśmy szczęście! Obok 400 gatunków piwa, pysznej czekolady i błyszczącego „Atomium”, Królestwo Belgii posiada coś jeszcze. Durbuy! Malowniczą miejscowość w dolinie rzeki Ourthe, świetnie zachowaną, z bogatym wachlarzem atrakcji, wyjątkową impresją kulinarną i opinią najmniejszego miasta na świecie.
Zanim jednak trafiliśmy pod zamek Ursel górujący ponad miastem i całym historycznym hrabstwem Durbuy, postanowiliśmy zwiedzić okolice wioski Ny. Nie z racji na sentyment do rycerzy Ni z Monty Pythona, ale z powodu informacji o najpiękniejszej miejscowości w Ardenach. Prawdopodobnie piękno musiało na chwilę przenieść się w inny zakątek prowincji Luksemburg, dlatego już po dwudziestu minutach parkowaliśmy nasze auto w centrum Durbuy.
Jak przystało na najmniejsze miasto świata, Durbuy. pękało w szwach. Wszystko przez osławionych czterystu mieszkańców wraz z tysiącami turystów i amatorów kajakowo-rowerowych szaleństw. Szybko, więc zrezygnowaliśmy z mission impossible i postanowiliśmy znaleźć noclegi przy asyście Biura Informacji Turystycznej. Było nie tylko uprzejmie, ale przede wszystkim bardzo skutecznie, co nie jest normą w tego typu placówkach. Efekt poszukiwań zaprowadził nas do Grande Eneille, cichej miejscowości położonej piętnaście kilometrów od Durbuy, na poddasze agroturystycznego pensjonatu Aux Saveurs d’Enneille.
Standard wpasowywał się w zorganizowaną turystykę młodzieżową, jednak nie miało to większego znaczenia przy fantastycznych kozach, małych kaczuszkach i wełnianych owcach, pomagających Zosi odnaleźć wiejskie inklinacje.
Piątkowy wieczór przeznaczyliśmy na zapoznanie się z topografią miasta i kulinarnymi tajemnicami ardeńskiej restauracji Victoria. Polecamy! Zosia w swojej paryskiej sukience uroczo wkomponowywała się w surowy krajobraz z kamienia i wikliny, przyciągając spojrzenia małych chłopców oraz dużych panów. Niestety jej dwa lata domagały się przede wszystkim snu, a nie zainteresowania, dlatego szybko zamieniliśmy romantyczne uliczki na cichy hotelowy pokój. W ten sposób pierwszy dzień w Ardenach, przy akompaniamencie belgijskich świerszczy, przechodził do historii.
Sobota powitała nas słońcem i naturalnymi odgłosami wsi. Na stole pojawiły się chrupiące bułeczki, świeże masło, miód oraz kilkanaście rodzajów dżemów własnej produkcji, zrobionych ze wszystkiego co, rosnąc w sadach i na łąkach, nadaje się do jedzenia. Dżemy były przepyszne! W naszym rankingu zwyciężył jabłkowy z miętą przed pigwą i morwą. Zosia natomiast postanowiła być oryginalna i kazała posmarować sobie chleb jedynie masłem… oczywiście czekoladowym. Po prawdziwie agroturystycznym posiłku oraz dyskusji z właścicielką na temat wymowy „e” w języku francuskim, wyruszyliśmy na podbój durbijskich szlaków rowerowych.
Wypożyczalnia Durbuy Kayaks, którą poleciło nam biuro informacji miała już przygotowane dla nas dwa pojazdy -- nie nazywam ich rowerami, bo na to miano trzeba sobie zasłużyć -- spośród których jeden posiadał coś na kształt fotelika dla dziecka. W każdym innym kraju taki sprzęt ocierał by się o najbliższe złomowisko, ale nie w Belgii. Tutaj od spełniania zachcianek nie jest usługodawca, tylko klient. Z dziką radością, więc wsiedliśmy na nasze posunięte czasem modele, ciesząc się posiadaniem kół, kierownicy i notorycznie obsuwanych siodełek. Wybraliśmy trasę w kolorze słynnych durbijskich topiarów, czyli zieloną, proponowaną na wycieczki rodzinne.