To były fantastyczne dwa tygodnie. Pełne słońca, soczystych lasów tropikalnych, kolorowych motyli i niezadeptanych plaż osłoniętych palmami orzecha kokosowego. Niezbyt wyrafinowane pod względem kulinarnym, ale za to ze smakiem świeżych owoców mango, aromatyczną kawą i wszędobylskimi małpami. Dodatkowo, świetne miejsce na wygrzanie i wyleczenie przewlekłego kaszlu, który Mini Traper przywiózł z zimnej Europy!
Dlaczego Kostaryka? Po turystycznie zdemolowanym Jukatanie potrzebowaliśmy zieleni, świeżości i plaż nieoszpeconych betonowymi hotelami. Z pomocą przyszedł nam linie Jetairfly, które uruchomiły bezpośrednie i atrakcyjne cenowo loty z Brukseli do Liberii. Myśląc więc o Tajlandii, Indonezji lub Malezji wylądowaliśmy w Kostaryce, „Szwajcarii” Ameryki Łacińskiej, jak to zgrabnie ujmują niektóre przewodniki.
Lot z trzynastu godzin zamienił się na piętnaście. Wszystko przez Atlantyk, który postanowił się dowietrzyć i przegnał nas nad Islandią, Grenlandią oraz Kanadą. Oczywiście na wysokości Nowego Jorku, bo jakże inaczej, sytuacja ustabilizowała się i mogliśmy spokojnie szybować w stronę równika. Szanując wspomnienia zaliczyliśmy krótki postój w Cancun, po czym o 14:25 czasu San José, przywitaliśmy się z międzynarodowym portem lotniczym w Liberii imienia Porfiria Ricarda José Luisa Daniela Odubera Quirósa. Czyli spłynął na nas trzydziestostopniowy żar w hali poświęconej byłemu prezydentowi Kostaryki, podobnej do magazynu maszyn rolniczych z niezliczoną ilością ptactwa.
Zosia celująco zdała egzamin na mini oblatywacza robiąc dwie podniebne kupy i przemierzając kilometry pokładowego korytarza w wyśmienitej kondycji. Dużą pomocą okazały się paluszki „Junior”, firmy Lajkonik, przezornie zapakowane przez mamę oraz polska piosenka ludowa „Na ganku stała Hania”, spełniające rolę wyciszaczy w fazach krytycznych. Werdykt dla naszej córki ogłosiło pasażerskie jury, złożone z czterech Flamandów, zachwycone witalnością i uroczymi buziakami Zosi wysyłanymi we wszystkie strony Boeinga 767.
Przewodniki nie kłamały. Kostarykańczycy faktycznie lubią dzieci, przez co formalności wizowe udało nam się załatwić z dala od męczących kolejek. Wzięliśmy „Red Taxi”, jedyne oficjalne konsorcjum rodzimych taksówkarzy, obniżając cenę z 50 na 45 $ i ruszyliśmy w stronę Playa Hermosa. Około godziny 16:00 ukazał nam się hotel El Velero położony kilkadziesiąt metrów od Pacyfiku. Wyczerpani całodzienną podróżą wiedzieliśmy, że w końcu jesteśmy na miejscu i to o siedem godzin młodsi! Pura Vida! Samo życie! -- jak mawiają Kostarykańczycy.
Playa Hermosa sprawdziła się doskonale jako miejsce na regenerację po podróży i utwierdziła nas w przekonaniu, że Kostaryka była strzałem w dziesiątkę. Przyjemny hotel w cieniu palm, widok na szumiący ocean i nienajgorsza kuchnia sugerowały, że w raju wcale nie musi być nudno. Tym bardziej, gdy obok jest Zosia zafascynowana hotelowym basenem i wypiekaniem plażowych babeczek z wulkanicznego piasku.
Ta oddalona tysiące kilometrów od Polski miejscowość na chwilę stała się naszą małą ojczyzną. W sobotę po plaży przemaszerował przed nami polsko-amerykański orszak weselny. A dzień później ucięliśmy sobie miłą pogawędkę z Ojcem Maciejem, polskim werbistą i proboszczem tutejszej parafii. Spotkanie było o tyle wymowne, że kościół w Hermosa został poświęcony św. Antoniemu z Padwy, patronowi Zosi, dokładnie w dzień jej narodzin. Potraktowaliśmy to jako dodatkowe ubezpieczenie na czas wyprawy.
Trzy dni z widokiem na fale, pomiędzy szczekającymi małpami (wyjcami) z zimnym kuflem piwa „Imperial” i rozgrzanym piaskiem pod stopami to wystarczający czas na obudzenie w sobie duszy podróżnika. Tym bardziej, że w pościeli i w bieliźnie nie schowały się, zgodnie z sugestiami Lonely Planet, włochate tarantule, na co po cichu liczyła Ania. Zosia pożegnała amerykańsko-kanadyjską klientelę hotelu, zdobywając ogólną sympatię i zaproszenie do Alabamy od słodkiej „cioci” Gigi, a my zapłaciliśmy lekko frustrujący rachunek, na szczęście przewidziany w planowanym budżecie i o godz. 08:45 zameldowaliśmy się na przystanku autobusowym. Był poniedziałek 14 lutego.
Autobusy w Kostaryce są najpopularniejszym i najtańszym środkiem transportu. Jakość podróżowania pozostawia wiele do życzenia, z racji na przestarzały sprzęt, kiepski stan dróg i duży ścisk, ale dla mamy z dzieckiem zawsze znajdzie się wolny fotel. Kierowcy traktują autobus jak swoje przedsiębiorstwo, więc bywają stonowani w uprzejmościach. Potrafią także oszukać zmęczonego turystę i zawyżyć cenę biletu np. o 60% (podróż do Nicoya). Poza tym jest super. Można wsiąść i wysiąść w dowolnym momencie trasy lub złapać autobus „na okazję”, na krajowej „jedynce”. Najważniejsze żeby być kilka minut wcześniej, ponieważ rozkład jazdy funkcjonuje z dużą elastycznością.
Fajny tekst, ale zdjecia jeszcze lepsze ;-))))
Dzięki:) To zasługa (imienniczki) mojej Ani, no i oczywiście zielonej Kostaryki.
Bardzo mi się podoba, że dodajecie do relacji z podróży informacje praktyczne – jak kiedyś będziemy planować Bardzo Dalekie Wyprawy, na pewno skorzystamy!